Publicystyka

Duch przyziemności

Tomasz Bieszczad

Referat wygłoszony na Konferencji „Wartości w funkcjonowaniu państwa i w życiu narodu” (Łódź, 10.12.2011), przygotowanej przez Polskie Towarzystwo Ziemiańskie, Stowarzyszenie Dziennikarzy Katolickich i Fundację WandeaInstytut Myśli Konserwatywnej .

Szanowni Państwo! Przez chwilę, dzięki poprzedniej prelekcji, wędrowaliśmy na skrzydłach „ducha arystokratyzmu”, po krainie polskich marzeń i wyzwań. To zawsze jest przyjemne i zapładniające, ponieważ otwiera perspektywy i wpaja poczucie dumy. Dla równowagi przywołajmy jednak też do głosu ducha przyziemności. Tego ducha, który towarzyszył nam przez dziesięciolecia PRL-u. Tego, który skazywał nas, w kolejnych odsłonach, na bytowanie „karłów i demonów”. Który i później, w minionych dwóch dekadach, pomniejszał nasze aspiracje i szanse, wpajał nam różnorakie kompleksyod wmówienia genetycznego, zbiorowego antysemityzmu po szyderstwa z „jałowej bohaterszczyzny” Powstania Warszawskiego i pozostałych przypadłości z „siedmiu polskich grzechów głównych”podsuwanych nam już w okresie komuny.

Na aktywne działanie ducha przyziemności zwracają nam dziś uwagę najwybitniejsi i najuczciwsi znawcy duszy polskiej. Rafał Ziemkiewicz mówi o mentalności post-kolonialnej. Andrzej Zybertowicz ostrzega przed skrajnie niska, paraliżującą samooceną współczesnych Polaków. Ale czy to dociera do tych, co powinno?

Minęły 22 lata od początków transformacji ustrojowej, która wciąż wydaje się daleka od zakończenia, a okres zbierania jej lepszych, niż do tej pory, owoców znów odsuwa się – jak uciekający horyzont. Niemcy w 22 lata od zakończenia wojny wkraczały konsekwentnie do grona mocarstw regionalnych i już tylko trzy lata dzieliły je od przełomowego, symbolicznego wydarzenia – zdobycia mistrzostwa Europy w piłce nożnej i zakończenia materialnych oraz moralnych rozrachunków wojennych. A przecież Niemcy w 1945 roku startowały z poziomu ruin i moralnej degrengolady, nie tak jak my – z PRL-owskim dorobkiem, który (mimo swojej ohydy) okazał się jednak całkiem łakomym kąskiem, a jego smętne resztki są właśnie z zapałem rozbierane do zera.

Koniec końców, po 22. latach od rozpoczęcia przygody z Niepodległością, Polska znów stanęła wobec widma jej realnej utraty i wydaje się, że nie pomogą nam nawet, sprzedawane na pniu, jedne z największych na świecie, złoża mitycznego gazu łupkowego. Dla operatorów nawy państwowej stają się one jak gdyby alibi dla liberalnej tromtadracji i pretekstem do kreowania kolejnych wizji odległego dobrobytu. Chętnie łyka je większość Narodu – przyuczona od dawna do samo-zamydlania sobie oczu.

Niezależnie od tego, jak byśmy oceniali nasz dzisiejszy zakres suwerenności w ramach traktatowych rozwiązań Unii Europejskiej, widać wyraźnie, że – mimo dobrodusznych, matczynych uśmiechów Angeli Merkel – coś naprawdę niepokojącego rysuje się na horyzoncie.

Andrzej Talaga, nowy wice-naczelny „Rzeczpospolitej” (w tekście pod wiele mówiącym tytułem: „Kondominium? Skoro nie można inaczej.”) oznajmia, że Polska powinna pogodzić się z rolą kondominium i grać na Niemcy. Kiedy Jarosław Kaczyński ostrzegał przed kondominium, już samo to słowo w jego ustach zostało wyszydzone. Wywody Talagi brane są ze śmiertelną powagą. Pisze on bowiem w poprawnym politycznie tonie, że: „Polska nie jest europejskim planktonem skazanym na pożarcie, ale nie jest też rekinem. Możemy jedynie udawać grubą rybę, jeśli będziemy płynęli w tym samym kierunku, co najpotężniejsze żarłacze. Nigdy w przeciwnym.”

Jak widać – podobnie jak to było na przykład z tzw. „planem Balcerowicza” – znów mamy do czynienia z „bezalternatywnością”, czyli znów wisi nad nami jakieś Fatum („jedynie – nigdy”), nad którym nie ma dyskusji. Wiele zaniepokojenia wzbudziło też niedawne wyjście przed szereg ministra Sikorskiego, który reklamował w Berlinie dobroczynne skutki przyszłej, „bezalternatywnej” dominacji Niemiec nad zjednoczoną Europą. Czy narody mają coś w tej sprawie do powiedzenia? Nie wiadomo.

Jednak najgroźniejsze jest – przede wszystkim – uporczywe trwanie w Polsce rozwiązań systemowych, które ciągle wtłaczają nas w podległy status osobników uprzedmiotowionych i defaworyzowanych w stosunku do reszty Europy. Wygląda to na precyzyjnie przemyślaną intencję i zamiar. W tę podległość nie-swoim interesom zostaliśmy wmanipulowani już na samym początku tzw. transformacji ustrojowej. Oto drobny, acz charakterystyczny przykład: Ustanowiono wtedy wysokie cła na surowce produkcyjne (np. na włóczkę), podczas gdy gotowe wyroby (np. swetry) zostały w tym samym czasie z cła zwolnione. Były setki takich „przypadków”. Importowemu lobby, mającemu dostęp do informacji, kredytów i szerokie wpływy, po prostu nie opłacało się kreowanie rodzimej klasy średniej producentów (czyli konkurencji). Poza tym prosty import i handel (przy stałej cenie dolara i szybko rosnących w kraju cenach) wymagały mniej koncepcyjnego wysiłku, dając łatwy zysk.

Zwolennicy spiskowej teorii dziejów uważają, że już wtedy przewidziano dla Polski status biednego, niesuwerennego subregionu, obsługującego tranzyt handlowy pomiędzy wielkimi mocarstwami, które zaczęły wtedy robić prawdziwe, wielkie interesy – ale zesobą. Koncepcja ta zupełnie jakoś nie zakłócała spokoju szerokich rzesz obywateli naszego kraju, a i dziś też specjalnie ich nie martwi, Zwłaszcza młodszych, niedouczonych, ambitnych mieszkańców dużych miast.

Drodzy państwo, pytanie o niepodległe i suwerenne państwo zostało w ostatnich latach sprowadzone do karykaturalnego dylematu: Czy niepodległa Polska jest nam w ogóle potrzebna – do grillowania na działce? Narzucająca się odpowiedź jest prosta: Oczywiście, nie. Niepodległość ani nie pomaga, ani w niczym nie przeszkadza grillowaniu: Grillować może zarówno wolny obywatel, jak i obywatel regionu podległego zewnętrznej władzy. Grillowany karczek, spożywany we własnym, wolnym i suwerennym państwie, nie smakuje ani lepiej, ani gorzej, niż taki sam karczek grillowany w niewoli.

Zresztą – dziś czasy są inne i utrata suwerenności – o czym zapewniają nas dysponenci złóż gazu łupkowego – wcale nie musi wiązać się (jak kiedyś) z internowaniami, brankami, wywózkami na Sybir, etc. Może się wiązać ze wzrostem cen karczku. Ale – jak na razie – niezbyt wysokim, do zaakceptowania.

Czy zatem jest o co kopie kruszyć? Podobną sytuację, jak z grillowanym karczkiem mamy właśnie w Łodzi z wodociągami. W oczach szeregowego Polaka ich funkcjonowanie i cena wody w ogóle nie mają związku – nie tylko z niepodległością państwa, ale nawet ze statusem właścicielskim wodociągów. Dzisiaj przeciętny łodzianin nie widzi większego sensu w protestach przeciw sprzedaży i prywatyzowaniu wodociągów miejskich. Być może – z równą beztroską sprzedałby on obcemu człowiekowi swoje krany: przy wannie i przy zlewozmywaku. Ciesząc się z doraźnie otrzymanej gotówki, nie martwiłby się przecież drobną niedogodnością – tym, że, gdy chce się wykąpać, lub pozmywać naczynia, musi za każdym razem temu obcemu człowiekowi zapłacić umówioną stawkę. Zaś tego, że ów obcy człowiek właśnie wprowadził się do jego mieszkania, by skuteczniej kontrolować zużycie wody – starałby się nie zauważać.

Złowieszcza dojutrkowość i przyziemność takiej „filozofii bytu” aż bije po oczach, jednak Polacy nie lubią złych wiadomości – na razie zachowują się, jak mieszkańcy starożytnej Grecji, którzy zrzucali do przepaści heroldów przynoszących złe wieści, licząc, że dzięki temu odsuną od siebie skutki klęski. Są jak dziecko, które zamyka oczy, żeby nie widzieć potwora, skradającego się z kąta sypialni. Różnica polega na tym, że dziecko tego potwora sobie imaginuje, zaś współczesne potwory, skradające się do Polski – są jak najbardziej realne. Kiedy dostąpimy oświecenia i ujrzymy je „w całej krasie”? Czy wtedy będzie już za późno na reakcję…?

Proszę państwa, dyskutując o przyszłości Polski – także tu, na tej Konferencji poświęconej wartościom w polityce – starajmy się, żeby naszych sumień nie obciążył wyrzut przyszłych pokoleń, który znamy od czasów Szekspira: „Jest już za późno, aby uratować Anglię, ale zawsze jest dość czasu, żeby zostać szmatą...”